wtorek, 3 września 2013

Gra o Syrię

Nietrudno zauważyć, że cały świat kręci się wokół Syrii. O Syrii mówią media, piszą gazety, niektóre tytuły wprost prześcigają się w demonizowaniu Baszszara Al-Asada. Nic dziwnego, w końcu świat stoi na krawędzi wojny z krajem, który łatwo się nie podda. W odróżnieniu od „interwencji” amerykańskiej w Iraku czy Afganistanie Syria jest przygotowana do wojny i co najważniejsze ma realne poparcie zmilitaryzowanych krajów jak Iran, Chiny, czy Rosja. Stany Zjednoczone o tym wiedzą, dlatego opinia medialna robi wszystko aby zohydzić reżim Al-Asada.

Jednym z problemów Baracka Obamy jest demokracja. Nawet jeśli Kongres przyjąłby plan interwencji w Syrii to prezydent USA musi liczyć się z opinią społeczną, a także swoimi wyborcami. Dlatego potrzeba interwencji musi być na tyle widoczna aby Obama na skutek sprzeciwu społeczeństwa nie spadł w polityczną przepaść. Dla mieszkańców przedmieść Damaszku atak gazowy oznaczał jedno - śmierć. Jednak dla Baracka Obamy - nomen omen - był on manną z nieba. Machina propagandy ruszyła. Prezydentowi Stanów Zjednoczonych nie przeszkadzał fakt, że sprawa ataku nie została jeszcze gruntownie zbadana. Z góry winnym został Baszszar Al-Asad. Pretekstem do ataku ma być samo "posiadanie dowodów" na winę Prezydenta Syrii. Niestety - dla prezydenta USA - w ciągu kolejnych dni po ataku zaczęło pojawiać się coraz więcej faktów obciążających "rebeliantów" z tzw. "Wolnej Armii Syrii". Warto się na chwilę nad nimi zatrzymać. Są to w dużym stopniu obywatele obcych państw, w większości islamskich, ale także europejskich. Nazwa jest więc nieadekwatna, wręcz zakłamana. Nie są bowiem to wojownicy syryjscy, a multinarodowi Islamiści, którzy pierwsze co robią po zajęciu jakiegoś terenu to go islamizują. Najczęściej gwałtem i przemocą. Wiele jest w sieci filmików, które przedstawiają sposób traktowania chrześcijan przez "rebeliantów". Co ciekawe "Wolna Armia Syrii" jest wspierana nie tylko przez mocarstwa, czy państwa Zatoki Arabskiej, ale także szereg islamskich organizacji terrorystycznych na czele z Al Kaidą. W bardzo ciekawy sposób USA i jej "główny wróg" stają po jednej strony barykady. Dla terrorystów liczy się całkowita islamizacja Syrii, dla USA kontrola surowców oraz odcięcie od wpływów w Syrii Iranu i Rosji.

Wydaje się, że Obamie fakt współpracy z terrorystami wcale nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie - ważna dla niego jest nieugiętość "rebeliantów" oraz ofiarność z jaką oddają oni swoje życie "za Allaha". Gra polityczna wewnątrz Stanów wymusza na nim ostrożność w konflikcie z Syrią. Nie może on po prostu zaatakować Syrii, tak samo jak nie może dowolnie dysponować życiem żołnierzy. Pierwszy problem rozwiązać ma poparcie opinii międzynarodowej. Najlepiej byłoby gdyby na wojnę z Syria przyzwolenie dała ONZ, to jednak się nie stanie gdyż Al-Asad również ma sojuszników, w tym Chiny i Rosję. Te dwa mocarstwa przez lata sukcesywnie blokują radykalne kroki przeciwko Syrii w ONZ. Kolejną organizacją, która może pomóc jest oczywiście NATO. Nie od dziś wiadomo, że Pakt Północnoatlantycki kontrolowany jest w znacznej mierze właśnie przez Stany. Faktycznie Obama dostał od NATO przyzwolenie na atak, głównym argumentem miało być rzekome użycie broni chemicznej przez syryjskie siły rządowe. To dość zastanawiające, że NATO wydaje tak daleko idące oświadczenie, kiedy badania ONZ nad całą sprawą jeszcze się nie zakończyły. Jednak sęk w tym, że prezydent USA nie ma czasu. Poparcie przez jakąś ważną organizacje międzynarodową musiało zostać wyrażone szybko aby rządy poszczególnych państw zachodnich mogły wypchać czymś mainstreamowe media. Przecież chodzi tu głównie o poparcie międzynarodowe, a to wynikać będzie z nastrojów panujących w poszczególnych krajach. Jednak to nie układa się zbyt pomyślnie dla USA. Rosja i Chiny nadal konsekwentnie bronią Syrii. Iran otwarcie mówi o pomocy militarnej dla Al-Asada. Strategiczny Egipt odcina się od jakiejkolwiek pomocy w ataku na Syrię. Państwa europejskie także nie są przekonane do takiego rozwiązania konfliktu. Włochy potępiają atak, angielska Izba Gmin odrzuciła pomysł włączenia się do konfliktu. Także Donald Tusk oświadczył, że nie wyśle polskich żołnierzy do Syrii. Główny gracz Unii Europejskiej - Republika Federalna Niemiec również dystansuje się od ataku na Syrię. Angela Merkel co prawda stanowczo skrytykowała postawę Rosji i Chin w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, ale wykluczyła możliwość ataku na bez mandatu ONZ, NATO lub Unii Europejskiej. Na ten moment w Europie tylko Francja twardo stoi za rozwiązaniami zbrojnymi. Waszyngton ma ważnych sojuszników w postaci Izraela oraz państw Półwyspu Arabskiego. Turcja się waha, a wiele od niej zależy.

Sekretarz Generalny NATO - Anders Rasmussen stwierdził, że uczestnictwo Paktu Północnoatlantyckiego w wojnie uzależnione jest od udziału w niej Turcji. Turcja jest ważnym graczem, leży ona w strategicznym dla tej wojny miejscu - od południa graniczy z Syrią. Jest ona także drugą najlepszą armią w NATO. Głośno mówi się o niej jako o kraju laickim. Faktycznie przez lata Turcja ulegała laicyzacji za sprawą naśladowców Kemala Paszy - Ataturka. Kemaliści starali się w ramach integracji modernizować Turcję na modłę zachodnią. Jednak od kilku lat zauważa się spadek popularności Kemalistów i powrotną islamizację kraju. Już na początku 2010 roku Marek Chodakiewicz pisał dla Tygodnika Solidarność "Muzułmańskie władze w Ankarze są przecież antyamerykańskie. Naturalnie wyrażają to głównie w formie, która zyska aprobatę w Brukseli, ale przecież są za swoją postawę oklaskiwane w wielu miejscach na Bliskim Wschodzie. Jeśli nie uda się tureckim islamistom wejść do Unii to niewykluczone, że sami zaczną bawić się w eurazjatyzm." Sytuacja jest zawiła gdyż islamskie władze Turcji różniła z USA głównie kwestia Izraela. Ankara zarzucała Tel Awiw'owi między innymi zbrodnie na narodzie palestyńskim oraz udział w obaleniu Prezydenta Egiptu Mohammeda Mursiego. Mursi wywodził się z ultraislamskiej partii Bractwa Muzułmańskiego. Teraz jednak naprzeciwko Bractwa stoi właśnie Baszszar Al-Asad, który jest Alawitą. Prezydenta Syrii popiera także Hezbollah, a co za tym idzie Palestyna. Turcja ma więc otwartą sytuację, choć faktem jest, że napięcia między Damaszkiem a Ankarą trwają już dłuższy czas i miały miejsca nawet incydenty militarne. Jasnym jest, że istnieje konflikt między tymi krajami, tylko czy Turcja zdecyduje się na atak? Ważną okolicznością jest wspólna granica z Iranem...

Syria, która stara się ograniczać wpływy islamskie jest zagrożona praktycznie z każdej ze stron. Przeciwne jej są przede wszystkim kraje w których dominuje wojujący islam. Przez Arabie Saudyjską, Turcję, czy Jordanię uważana jest ona za ostatni bastion "niewiernych". Faktem jest, że w Syrii ważą się losy tysięcy chrześcijan, których biologiczny byt po ew. przegranej Al-Asada jest pisany czarnymi barwami. Sytuacja wewnątrz Syrii jest zdecydowanie korzystna dla sił rządowych. Odnotowują one kolejne zwycięstwa. Nawet dziś z rąk "rebeliantów" odbito strategiczne miasto Ariha. Jeśli chodzi o geopolitykę jest gorzej. Nowoczesna wojna stwarza możliwości do ataku bez użycia znacznych sił ludzkich. Przyzwolenie na atak ze strony Turcji pozwala Stanom ściągać wciąż nowe statki na teren Morza Śródziemnego. W tej chwili nieopodal Syrii znajduje się pięć niszczycieli wyposażonych w rakiety Tomahawk, a także jeden okręt desantowy. Najprawdopodobniej obecne są także okręty podwodne. Układy z Arabią Saudyjską i Jordania umożliwiają natomiast wpływanie lotniskowcom na Morze Czerwone. Stąd siły USA mogłyby podróżować Kanałem Sueskim na Morze Śródziemne, jednak Generał Sisi oświadczył, że nie przepuści żadnego statku amerykańskiego, który będzie mógł służyć do rozwiązań militarnych w Syrii. USA posiada także bazy lotnicze: w Turcji, na Cyprze i w Jordanii. Stąd mogą odbywać się naloty bombowe na strategiczne pozycje. Wystrzelenie kilkuset rakiet Tomahawk oraz naloty bombowe mogą znacznie wspomóc „rebeliantów”.

Ważny jest także Izrael, który może przypuścić atak na Syrię. Jednak należy pamiętać, że murem za Syrią stoi Liban, który odparł inwazję izraelską w 2006 roku. W zasadzie za porażkę wojsk izraelskich odpowiada Hezbollah, który jest wręcz państwem w państwie. Partia Boga także konsekwentnie stoi za Al-Asadem. Izrael mógłby więc mieć do czynienia z wojną partyzancką zarówno na granicy z Libanem, jak i w Autonomii Palestyńskiej: Strefie Gazy i Zachodnim Brzegu Jordanu.

Sytuacja wokół Syrii jest więc zawiła. Media próbują ją upraszczać pokazując zaledwie jedną z wielu stron medalu. Faktem jest, że USA wykorzystując wystrzelenie pocisków z gazem (prawdopodobnie przez rebeliantów) pragnie wmieszać się w islamski kocioł. Obama bezlitośnie wykorzystuje targające Bliskim Wschodem konflikty religijne wynikające z ofensywy islamskiej. Stając w jednym szeregu z Al Kaidą pragnie on za wszelką cenę porażki Baszszara Al-Asada. Ciężko jest jednak wyobrazić sobie los ludzi niebędących islamistami w przypadku porażki tego znakomitego polityka, wodza. Być może właśnie ważą się losy nie tylko Syrii, ale także całego Bliskiego Wschodu. Bowiem imperialna polityka USA może doprowadzić do wojny, która obejmie cały ten region.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz